środa, 20 listopada 2013

Identyfikacja

Wśród pamiątek po pradziadku Józefie Rogalskim mam kilka grupowych zdjęć z okresu międzywojennego. Anonimowe miejsca, nieznane twarze, zamierzchłe czasy. Identyfikacja sfotografowanych osób sprawia kłopot. Pradziadka łatwo zauważyć - nad jego głową postawiono długopisem krzyżyk. Ktoś w ten sposób trwale uszkodził kilka cennych zdjęć...

W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znalazłem życiorys Józefa. Teraz więc trochę łatwiej analizować zdjęcia. Zrobiono je w Modlinie. Tam, przed 1930 r., pradziadek był instruktorem w Centrum Wyszkalania Saperów. W Modlinie również odbywał kurs wałmistrzów, po którym, w 1932 r., przeniesiony został do Szefostwa Fortyfikacji Lwów. 

Modlin, ok. 1930 r. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

W odpowiedzi na pytanie, kiedy zrobiono powyższą fotografie, pomaga coś jeszcze. To troje dzieci, które przypadkiem zmieściły się w kadrze. Stoją w prawym górnym narożniku, niedaleko pradziadka Józefa - ich ojca. Tak, ta trójka to rodzeństwo: moja babcia Bożena, jej starsza siostra i starszy brat. Szczegół, dzięki któremu wiem, że zdjęcie zrobiono ok. 1930 r. Babcia miała wtedy cztery lata.


Modlin, ok. 1930 r. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

Podobnych zdjęć jest więcej. Dziesiątki nierozpoznanych twarzy. Inne fotografie przedstawiają ówczesne życie towarzyskie wojskowych. Na poniższym obrazku - bal w Modlinie. Wśród gości, w ostatnich rzędach, moi pradziadkowie. Kim są pozostali uczestnicy?...

Bal w Modlinie, lata 30. XX w. Archiwum rodzinne - Maciej Witaszek.

piątek, 15 listopada 2013

Inny głos

Teraz, gdy moi bliscy nie żyją, ich historię opowiadają inni. O istnieniu niektórych osób, z którymi w przeszłości splatały się losy mojej rodziny, nie wiedziałem. Teraz ich wspomnienie do mnie dociera. Wspomnienie wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, z odległego zakątka dzisiejszej Ukrainy. Dużą przyjemność daje taka nowa perspektywa, z której obejrzeć można wycinek życia swoich przodków. Ale jeszcze większą - gdy usłyszeć można o nich coś, o czym nie miało się pojęcia...

Żuławy Wiślane - tzw. Ziemie Odzyskane. Tu mieszka pani W. z Dawidowiczów. Przeczytawszy wpisy na blogu, odezwał się do mnie niedawno jej syn. U Dawidowiczów moi pradziadkowie, Józef i Józefa Rogalscy, wraz z trójką dzieci - w tym moją babcią Bożeną - wynajmowali na Pańskiej Dolinie pokój. Lista adresów, pod którymi w czasie wojny mieszkali, jest bardzo długa. Pańska Dolina to zatem jeden z wielu przystanków w ich wołyńskiej wędrówce. Nigdzie nie zostawali dłużej. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie przyszła od pani W. 

Internet: http://www.wolyn.ovh.org/opisy/panska_dolina-01.html.

Pradziadek był oficerem Wojska Polskiego. To obawa przed wywózką na Sybir była główną przyczyną częstych przeprowadzek Rogalskich. Po dłuższym pobycie w Łucku, postanowili oni przenieść się na wieś. Do Dawidowiczów sprowadził ich w 1940 r. Baranowski - też mieszkaniec Pańskiej Doliny, przypuszczalnie znajomy pradziadka. W domu Baranowskich trzy lata później organizowała się siedziba polskiej samoobrony przed oddziałami UPA. Rogalscy mieszkali na Pańskiej Dolinie niecałe dwa lata. Po wkroczeniu wojsk niemieckich w lipcu 1941 r. wyprowadzili się z powrotem do Łucka. W późniejszym czasie losy obu rodzin, Dawidowiczów i Rogalskich, jeszcze raz się zetknęły. W 1943 r., gdy nasiliły się ataki ukraińskich partyzantów, Dawidowiczowie postanowili wyprowadzić się do miasta, licząc, że tam będzie bezpieczniej. Trafili do Łucka, gdzie osiąść pomogli im Rogalscy, których mieszkanie tuż przy łuckim zamku pamięta pani W. Z zapisków mojej babci znam dokładny adres: ul. Lubarta 1a. Dom ten stoi do dziś. Jest w nim restauracja, którą, będąc ostatnio na Ukrainie, odwiedziłem.

Później drogi Dawidowiczów i Rogalskich się rozeszły. Pani W. przez lata nie wiedziała, co stało się z moją babcią i jej bliskimi. Tymczasem obie rodziny (z wyjątkiem mojego pradziadka) po wojnie w ramach  akcji repatriacyjnej przyjechały do Polski.

Niedawno w tej sprawie pojawił się jeszcze inny głos. To pamięć Ukrainki, pani H., która wychowała się na Pańskiej Dolinie. Staruszka mieszka obecnie w Łucku. Jej nazwisko odnalazłem na mapce Pańskiej Doliny z lat 40. Dotarła do niej pani Maria, którą poznałem na Ukrainie - bardzo zaangażowana w moje poszukiwania. Wczoraj wysłałem do niej kilka zdjęć pradziadków i babci. Czy pani H. ich pamięta? Co będzie mogła mi na ich temat powiedzieć? Niebawem się przekonam...

niedziela, 10 listopada 2013

Pańska Dolina

 - A po co? Przecież tam nic nie ma. Nikt tam nie mieszka - pani Ludmiła jest wyraźnie zdziwiona, że ktoś pyta o drogę do Pańskiej Doliny. Dowiadujemy się jednak, że kierunek mamy dobry. Jeszcze kilka kilometrów prosto, potem trzeba skręcić w prawo. Tam bruk się kończy. Gruntową drogą możemy nie przejechać.

Droga do Pańskiej Doliny. Fot. Maciej Witaszek.

Jest początek maja. Pogoda nam nie sprzyja - słońce zasłaniają deszczowe chmury. W oddali grzmi. Widoki za to - nieziemskie. Linia horyzontu tworzy okrąg. Wokół same pola, gdzieniegdzie kępa drzew. Moment zwątpienia i myśl, czy nie zawrócić. Jedziemy jednak dalej.

Pańska Dolina leży w powiecie dubieńskim na południe od Łucka. W 1943 r. zawiązała się tu polska samoobrona przeciw oddziałom UPA, które czterokrotnie próbowały ją rozbić. Bezskutecznie. Napastnicy w każdym z ataków ponosili znaczne straty. Pańska Dolina stała się schronieniem dla setek Polaków.

Moja babcia, Bożena Rogalska, z rodzicami i rodzeństwem mieszkała tu w latach 40. Od niedawna wiem, że wyjechała stąd zanim nasiliły się pogromy dokonywane przez UPA. Kilka miesięcy temu, poprzez mój blog, skontaktowała się ze mną rodzina Dawidowiczów, u której moi przodkowie wynajmowali w Pańskiej Dolinie pokój. Rówieśnica mojej babci, mieszkająca obecnie na Żuławach Wiślanych, przez lata zastanawiała się, co stało się z Rogalskimi po wojnie. Od niej wiem, że tak częste przeprowadzki mojej rodziny - w tym pobyt w Pańskiej Dolinie - wynikały prawdopodobnie z obawy przed zsyłką na Syberię. Ostatecznie udało im się tego uniknąć, mimo to dalsze losy pradziadka potoczyły się tragicznie.

Pańska Dolina obecnie praktycznie nie istnieje. Nazwę miejscowości odnajduję na starej mapie. Obok jest niewielka ukraińska wioska; Dobratyńskie Nowiny to grupa zaledwie kilku domów. Jest tu też szkoła podstawowa. W tym miejscu kończy się droga. Zostawiamy samochód. W oddali widać już charakterystyczny las, tworzący w krajobrazie zwartą bryłę. To on wyznacza skraj kolonii, do niego sięgały kiedyś łany pól. Na początku wsi jest rozwidlenie, gdzie - według wspomnień dawnych mieszkańców - miał stać krzyż. Dom Dawidowiczów znajdował się kilkaset metrów dalej. Wiemy, że się nie zachował. Ale może został choć jakiś ślad?

Pańska Dolina. Fot. Maciej Witaszek.

Deszcz pada coraz mocniej. Grzęźniemy w błocie po kostki. Mamy jednak szczęście - jeden z mieszkańców Dobratyńskich Nowin nas wypatrzył i chce nam pomóc. Zrzuciwszy z wozu stos obornika, proponuje nam podwiezienie. Jedyna możliwość, by dotrzeć dalej. Okazja, która się nie powtórzy. Decydujemy się więc praktycznie bez zawahania.

Ukrainiec bardzo chce nam pomóc. Zaczyna intensywnie myśleć, kto mógłby ewentualnie pamiętać mieszkających tu kiedyś Polaków. Zapisujemy mu swój numer telefonu i interesujące nas nazwiska. Gdy przywozi nas z powrotem, przy naszym samochodzie jest już spore zbiegowisko. Wiadomość o naszym przybyciu rozeszła się po okolicy błyskawicznie. Teraz już całe grono próbuje skojarzyć rodzinę Rogalskich i Dawidowiczów. Ich wiek nie pozwala im pamiętać czasów drugiej wojny światowej, mimo to są nieugięci. To empatyczne podejście onieśmiela. Wręcz nas, Polaków, trochę zawstydza. Rozmawiając z mieszkańcami Dobratyńskich Nowin, mamy bowiem w głowie krzywdzące stereotypy o Ukraińcach powtarzane przez naszych rodaków. Nasłuchaliśmy ich sporo przed wyjazdem.

Wyprawa do Pańskiej Doliny kończy się w domu u pani Ludmiły, którą wcześniej, jadąc tu, spytaliśmy o drogę. Typowa wiejska chałupa. Kilka izb. W jednej z nich, w łóżku, staruszka - mama pani Ludmiły. To z jej powodu zostajemy tu przyprowadzeni. Ona może coś pamiętać - słyszymy. Okazuje się inaczej - historia była bardziej zawiła. Ukraińcy, żyjący tu dzisiaj, to przesiedleńcy z terenów obecnej Polski. Staruszka więc Polaków nie zna, sprowadziła się tu już bowiem po wojnie. Na zasadzie wymiany, ruchy migracyjne były dwukierunkowe. Zadziwiająco dobrze mówi natomiast po polsku. Przez lata nie miała z kim w tym języku porozmawiać.

Po kilku godzinach wyjeżdżamy z Pańskiej Doliny. Temat jednak nie zostaje zamknięty. Niedawno dostaliśmy list od jednej z osób ze zbiegowiska wokół naszego samochodu. Pani Maria - będąca pod dużym wrażeniem wysiłku, jaki włożyliśmy w organizację naszej podróży śladami dziadków - dotarła do starszej kobiety, mieszkającej w Łucku, która pamięta gospodarstwo Dawidowiczów. Podobno zarośnięte szczątki tego domu jeszcze można zobaczyć. Pani Maria sama je odszukała. Teraz zaprasza nas ponownie do Pańskiej Doliny. Skuszeni dobrymi wieściami, może kiedyś wrócimy?... Oby tylko w lepszą pogodę. 

czwartek, 7 listopada 2013

Kisielin

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca.

– Podróże z Herodotem, R. Kapuściński

Trochę czasu minęło od mojego powrotu z Wołynia. Taśma pamięci przewija się jednak bez końca...

Kisielin. Można odnieść wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Sceneria jak z baśni: bagnista polana przecięta strumieniem, nad którym osiadł człowiek. Kiedyś było tu spore miasteczko z reprezentacyjnym rynkiem, cerkwią, kościołem katolickim, pałacem, szkołą, remizą strażacką. Teraz to niewielka osada. W miejscu, gdzie był rynek i żydowskie domy, jest pole. Po szkole, pałacu, remizie nie ma śladu. Rysunek dawniejszych ulic można odczytać z układu zachowanych chałup - teraz, przechodząc między domami, tonie się w błocie. W centralnej części stoi niewielka cerkiew prawosławna. Służy ona obecnym mieszkańcom Kisielina. Ten sielankowy obrazek ma jednak rysę. W panoramie wsi od pozostałej zabudowy wyraźnie odcina się sylweta dawniejszego kościoła katolickiego. Teraz to tylko ruina: resztki ścian, zapadnięte sklepienia i dach. Obok - osmolone pozostałości plebanii. Te mury nie dają zapomnieć o tragicznej historii Kisielina.

Kisielin. Ruiny kościoła parafialnego. Fot. Maciej Witaszek.

Odwiedziny "obcych" są dla mieszkańców wsi wydarzeniem. Zaledwie kilka minut po zaparkowaniu samochodu zostaliśmy dokładnie wypytani o cel naszej wizyty. Sam wójt, powiadomiony o przyjeździe dwójki Polaków z aparatem fotograficznym i kamerą, podjechał motocyklem, żeby wybadać sytuację. Dopiero przekonawszy się, że nie mamy złych intencji i nie kierują nami żadne zawistne pobudki pozwolił nam rozejrzeć się po okolicy.

Wpierw odwiedziliśmy ruiny kościoła. Stając przed ogołoconą fasadą podświadomie czuje się tu niepokój. Onieśmielające wrażenie potęguje absolutna cisza. Okrutna zbrodnia, której dokonano tu w lipcu 1943 r., nie daje się zatrzeć pięknem krajobrazu. W tych murach i ziemi dramatyczny los pozostawił swój ślad.

W zwiedzaniu Kisielina pomagała nam książka Włodzimierza Dębskiego. Dość dokładny plan miejscowości pozwolił nam odnaleźć dom rodziny Kołków, u których wynajmowali pokój moi pradziadkowie. Dotarliśmy tu do jednaj ze starszych mieszkanek Kisielina - niemal równolatki mojej babci. Od niej dowiedzieliśmy się, że chata, która stoi tu dzisiaj, nie jest tą samą, w której mieszkali Kołkowie. Staruszka chodziła do tej samej szkoły, co moja babcia. Przed wojną uczyła się w niej po polsku - nie mieliśmy więc problemy, by się zrozumieć.

 Kisielin. Fot. Maciej Witaszek.

Kisielinianie byli wobec nas bardzo przychylnie nastawieni. Nie spotkaliśmy się z najmniejszym choćby przejawem niechęci czy wrogości. Lekka rezerwa, która pojawiała się w rozmowach, zapewne wynikała z obawy o nasze podejście do Ukraińców i rzezi, która miała tu miejsce. W bezpośrednim kontakcie pomijali kwestie, które mogły nas różnić.

Oglądając dokument o Kisielinie Było sobie miasteczko, wyraźnie widać, jak różni jesteśmy, Polacy i Ukraińcy, w ocenach faktów. Jedną z postaci pojawiających się w filmie jest wspomniany wójt - którego zdanie na temat działalności UPA i mordu w kościele nie jest jednoznaczne. W podobnym tonie wypowiadają się młodzi mieszkańcy. Ich zdaniem wina rozkłada się równomiernie między oba narody - w końcu Ukraińcy też ucierpieli. 

Kisielin, ul. Dębowiecka. Fot. Maciej Witaszek.

Nie bez znaczenia pozostaje fakt upamiętnienia - w formie tablicy, ustawionej obok zrujnowanego kościoła - ofiar kisielińskiej zbrodni.  Mimo że dyplomatyczny napis na niej jest wyrazem kompromisu i nie wskazuje wprost na sprawców, to jego umieszczenie w tym miejscu trzeba uznać za duży sukces Polaków. Długa lista polskich nazwisk jest porażająca.

Tablica upamiętniająca mord w kisielińskim kościele. Fot. Maciej Witaszek.

Moja babcia mieszkała w Kisielinie w okresie międzywojennym. Zapamiętała go więc dobrze - jako miasteczko niejednorodne, konglomerat różnych religii i kultur. Te pozytywne obrazy z jej wspomnień staraliśmy się przywoływać, będąc w Kisielinie i rozmawiając z jego mieszkańcami. Jeszcze długa droga przed obydwoma narodami - zarówno polskim, jak i ukraińskim - do wypracowania jednej oceny naszej wspólnej historii. Nie wiem, czy ten cel w ogóle kiedykolwiek uda się nam osiągnąć...

Kisielin. Panorama. Fot. Maciej Witaszek.


sobota, 20 kwietnia 2013

Przed wyjazdem

Do wyjazdu na Ukrainę pozostało kilkanaście dni. Hotel już zarezerwowany. Plan zwiedzania - coraz czytelniejszy. Wpierw Łuck - ulice Lubarta, Sienkiewicza, Tobilewicza, Teatralna. Dowiem się, co kryje obecnie tych kilka adresów spisanych przez babcię. Potem mniejsze miejscowości i wioski: Kisielin, Torczyn, Zabara, Wygadanka, Adamówka, Pańska Dolina. Ciekawe, ile dawnej materii pozostało w tych miejscach dzisiaj.

  

środa, 23 stycznia 2013

Drugorzędni


Exegi monumentum aere perennius (…)
                                                             Horacy

Większości z nas nie udaje się na dłużej zapisać w pamięci potomnych. Sam fakt urodzenia i śmierci to dokonanie zbyt małe, by zbudować sobie trwalszy pomnik. Grób i tabliczka z nazwiskiem na cmentarzu zwykle nikną po kilkudziesięciu latach. Czasem nawet szybciej. Dopóki żyją ci, którzy nas pamiętają, którzy nas znali, trwamy w ich wspomnieniach. Później nasze miejsce zajmą nowe pokolenia.

Prowadząc poszukiwania genealogiczne, zwykle skupiamy się na przodkach w linii prostej. Za cel stawiamy sobie sięgnąć jak najdalej wstecz. Linie boczne traktujemy drugorzędnie, marginalizujemy je. To w nich jednak jest najwięcej osób, po których ślady istnienia znikają najszybciej: bezpotomnych.

Składając gałęzie rodziny Rogalskich – moją i Małgosi Nowaczyk – powstał rozbudowany wykres (post Pod prąd), dzięki któremu pamięć o naszych wspólnych przodkach oraz ich bliskich z bocznych linii będzie trwała może trochę dłużej niż przeciętnie. W innej formie niż kiedyś – okrojonej, uboższej, sprowadzonej do pozbawionych głębszego kontekstu krótkich wzmianek. Imiona oraz daty i miejsca, z którymi wiążą się najważniejsze wydarzenia poszczególnych osób, mogą niewiele mówić. Niekiedy pozostaje spore pole dla naszej wyobraźni.

Wykres Rogalskich zawiera wyjątkowo dużo osób, które nie dożyły pełnoletniości. Przykładowo: spośród dzieci Wawrzyńca i Reginy przeżył tylko Mateusz, czworo jego rodzeństwa zmarło przed ukończeniem osiemnastu lat. Prapradziadek Michał z kolei miał siedmioro rodzeństwa, z którego – jak dotychczas ustaliłem – troje zmarło, przeżywszy zaledwie rok. Wszyscy umierali na gruźlicę. Zgony przypadały w dość dużych odstępach czasowych. Źródłem zakażenia mogły być prątki przeniesione od chorego, które potrafią uwolnić się po kilku latach. Rozwojowi choroby sprzyjają też niekorzystne warunki higieniczne panujące w domu. Rodzina  kilkakrotnie zmieniała miejsce zamieszkania. Z Nowej Wisi koło Kaźmierza przenieśli się do Gorszewic. Z Gorszewic do Gaju Wielkiego, następnie do Stramnicy, znowu do Gaju Wielkiego i na końcu – do Młodaska. W poszczególnych miejscowościach rodziły się i umierały kolejne dzieci. Można doszukiwać się zależności w szerzącej się w domu Rogalskich gruźlicy i częstych przeprowadzkach. Czy w kolejnych miejscach szukali oni dla siebie lepszych warunków?  

Analizując rozwijanie się bocznych linii naszych przodków, całościowy obraz rodziny staje się pełniejszy. Wiele kwestii możemy sobie dopowiedzieć. Czasem pozostaną one tylko w formie przypuszczeń.

niedziela, 20 stycznia 2013

Pod prąd


Poszukiwania genealogiczne – wyprawa pod prąd. Czas niesie kolejne pokolenia. My próbujemy iść wstecz, wbrew chronologii: z teraźniejszości w przeszłość. Coraz dalej...

Udało się! Po kilkunastu miesiącach wspólnych poszukiwań dwie rozrośnięte gałęzie rodzinne – Małgosi Nowaczyk i moja – połączyły się. Kazimierz Rogalski alias Rogal urodzony w 1755 r. w Grzebienisku w parafii Ceradz Kościelny – trzykrotnie żonaty i posiadający dziesięcioro dzieci – jest naszym wspólnym przodkiem.
Wielodzietność rodzin oraz znaczna rozpiętość wiekowa między rodzeństwem sprawiły, 
że znaleźliśmy się z Małgosią na różnych poziomach pokoleniowych.
Rys. M. Witaszek.

Od początku było jasne, że nasze linie wywodzą się z jednego pnia. Przez dłuższy czas wydawało się jednak, że dowodów na to nie znajdziemy. Zawiłości w nazwiskach w księgach parafialnych, mnogość małżeństw, powtarzalność imion w jednej rodzinie i – wreszcie – wybrakowanie ksiąg stworzyły mur, zdawało się, nie do przebicia. W którymś momencie pogodziliśmy się z tym, że choć jesteśmy rodziną, to stopień naszego pokrewieństwa na zawsze już pozostanie niejasny. 

Konfiguracji, w których można było dopasować oba drzewa, było wiele. Każdy układ wydawał się potencjalnie możliwy. W wielodzietnych chłopskich domach rozpiętość między najstarszym a najmłodszym dzieckiem bywała tak duża, że bardzo trudno nam było określić nawet poziom pokoleniowy danej osoby. Mateusz, od którego przez dłuższy czas wyrastała moja gałąź, mógł być potomkiem Kazimierza, ale równie dobrze jego kuzynem. Ostatecznie okazał się być jego wnukiem.

Początki wiązania obu linii rodzinnych sięgają stycznia 2011 r. Zaczęło się od książki Małgosi Nowaczyk Poszukiwania przodków. Genealogia dla każdego. Trafiłem na nią raczej przypadkiem, wypożyczając w lokalnej bibliotece. W środku – miła niespodzianka. W jednym z rozdziałów Małgosia pisze o pochodzącej z wielkopolskiej parafii w Ceradzu Kościelnym rodzinie swojej prababci, Mariannie z Rogalskich Nowaczyk. Czytając ten fragment, czułem, że mam przed sobą opis moich dalekich krewnych. Książka stała się jednocześnie pretekstem, by odwiedzić miejscowość, z której pochodzili Rogalscy. Na tamtejszym cmentarzu znalazłem nawet kilka grobów osób o tym nazwisku.

O Ceradzu Kościelnym, jako parafii moich przodków, dowiedziałem się zaledwie kilka lat wcześniej, przeszukując księgi metrykalne. Wśród moich notatek zrobionych w archiwach znalazłem uwagę o chrzcie Marianny Rogalskiej, prababci Małgosi. Zapisując jej nazwisko, powiązania wprost z moją rodziną nie było. Z pozoru nieistotna informacja po latach okazała się niezwykle cenna.

Wkrótce drogą mailową wymieniliśmy się z Małgosią zebranymi dotychczas danymi. Mieliśmy dwie rozbudowane linie Rogalskich wychodzące z jednego miejsca. Brakowało tylko łączącego je węzła.    

Równolegle próbowaliśmy rozwiązać zagadkę Rogalskich: Małgosia w Hamilton w Kanadzie, korzystając ze zmikrofilmowanych ksiąg parafialnych z zasobów Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Salt Lake City, ja – przeszukując w Poznaniu zbiory kościelnych i państwowych archiwów. Wkrótce zaczęliśmy się gubić w gąszczu nowych imion. Szybko  utknęliśmy w martwym punkcie. Obojgu nam zdawało się, że brakuje ceradzkich ksiąg metrykalnych z pierwszych lat XIX w., czyli z okresu gdy urodził się Mateusz, najstarszy ze znanych mi wówczas przodków. Tymczasem jedynie akt chrztu Mateusza mógł wyjaśnić, kim byli jego rodzice i jaka nić pokrewieństwa łączyła go z drugą linią Rogalskich.  

Dodatkowo narosło kilka innych problemów. W poszukiwaniach Małgosi spore zamieszanie wywołały trzy małżeństwa Kazimierza. Na wsiach żałoba po śmierci żony gospodarza długo trwać nie mogła. Czysto praktyczne pobudki, jak opieka nad dziećmi i domem, decydowały o w miarę szybkiej organizacji kolejnego ślubu. Stąd niekiedy trudno było rozpoznać, kto był rodzoną, a kto przybraną matką dzieci Kazimierza. Nawet proboszcz odnotowujący poszczególne wydarzenia rodzinne w parafialnych księgach mylił się w imionach żon Rogalskiego. Trudności nastręczały też imiona dzieci. Przykładowo: Kazimierz miał dwóch synów Wojciechów. Gdy pierwszy zmarł, urodzony kilka lat później chłopiec dostał imię brata. Taki przypadek nie był jedyny.   

W moich poszukiwaniach – problemy podobne. Nazwisko żony Mateusza, Józefy, zapisywano raz jako Wilczyńska, kiedy indziej – Grygier. Dokładnie analizując księgi metrykalne, można  było stwierdzić jednak, że jest to jedna osoba.

Po kilkunastu miesiącach, w lutym 2012 r., dotarłem ponownie do Archiwum Archidiecezjalnego w Poznaniu. W indeksie dostępnych mikrofilmów znaleźliśmy brakujące księgi z Ceradza Kościelnego. Jak mogliśmy wcześniej je przeoczyć? Do końca  nie wiemy. 

Powtórna wizyta w archiwum była punktem zwrotnym w poszukiwaniach. Akt chrztu Mateusza udało się odnaleźć. Urodził się on w 1808 r. jako syn Wawrzyńca i Reginy ze Stachowiaków, którzy pobrali się kilka miesięcy wcześniej. Akt chrztu Wawrzyńca z 1784 r., do którego w dalszej kolejności dotarliśmy, rozwiał wątpliwości: był on synem Kazimierza Rogalskiego i jego pierwszej żony Małgorzaty. Wojciech, przodek Małgosi, był o dwanaście lat młodszym przyrodnim bratem Wawrzyńca – z drugiego małżeństwa Kazimierza.

Wydawało się niemożliwe. Spotkaliśmy się jednak, idąc pod prąd. Nasze ścieżki się przecięły. Włożony wysiłek nie poszedł marne. Efekt wspólnej pracy widać na wykresie, łączącym obie linie rodzinne.  


środa, 9 stycznia 2013

Ciąg dalszy


Wielka szkoda, że moja babcia nie doczekała tej chwili. W rękach mam właśnie monografię Włodzimierza Dębskiego Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska. Teraz niestety zawarte w niej wspomnienia mogę skonfrontować jedynie z kilkoma zachowanymi dokumentami, świadectwami szkolnymi, zdjęciami i chaotycznymi zapiskami babci, sporządzonymi krótko przed jej śmiercią.

Kilkusetstronicowa książka Dębskiego jest kopalnią informacji na temat Kisielina i pobliskich miejscowości. Splata ze sobą dwa skrajne obrazy: przedwojennej koegzystencji środowisk różnych kultur i wyznań oraz napięć i wrogości, jakie narosły między nimi w czasie wojny. Moi przodkowie doświadczyli obu tych światów.

Kalenicowo stojący, nietynkowany budynek mieszkalny J. Kraszewskiego, a po jego śmierci – spadkobiercy Kołka”. To opis miejsca, w którym mieszkała babcia! Uzupełnia go dokładny plan osady. Dalej znajduje się więcej informacji o właścicielu domu, Stefanie Kołku – byłym policjancie, a później gajowym – jego żonie i dzieciach. Kołkowie „mieszkali w wielkim domu przy ul. Dębowieckiej. Jego połowę wynajmowali lokatorom (…)”. W latach trzydziestych moja babcia, jej siostra, brat i pradziadkowie Rogalscy należeli do wspomnianych lokatorów tej posiadłości...

Książka Dębskiego będzie doskonałym przewodnikiem na majowym wyjeździe do Kisielina.

piątek, 4 stycznia 2013

Wielogłosowość


Nigdy do końca nie zbliżymy się do przeszłej rzeczywistości. Oddzielać nas będą od niej zawsze nasze uczucia. Każda usłyszana relacja zmienia historię. Te same wydarzenia widzimy różnie, opowiadając zaś o nich, nadajemy im wciąż nowy wydźwięk, nowe znaczenie. W ten sposób obraz staje się wielowymiarowy, pełniejszy. Ma więcej odcieni – tyle, ile narratorów. Jego wartość natomiast wzrasta, gdy narratorzy są jednocześnie aktorami – uczestnikami wydarzeń, o których mówią. 

Wołyń. Tu swoje lata dorastania spędziła moja babcia, nieżyjąca już od kilku lat. Jej wspomnienia z tamtego okresu, zapiski, zdjęcia i dokumenty, które się zachowały, składają się jak kalki – jedna na drugiej tworzą spójny obrazek. Co prawda wciąż niedokończony. Dzięki kwerendzie prowadzonej przez Instytut Pamięci Narodowej dotarłem w zeszłym tygodniu do nieznanych mi dotąd materiałów, które rozwinęły kilka wątków historii rodziny na kresach wschodnich. Wśród nich znalazł się życiorys spisany przez mojego pradziadka, babci ojca. Wielogłosowość relacji zbliża do rzeczywistości.

Niestety babcia nigdy nie opowiedziała nam w pełni swojej historii z Wołynia. Jej wspomnienia były raczej wtrącane gdzieś mimochodem. Wtedy jednak, gdy je słyszałem, było mi je, jako kilkuletniemu dziecku, trudno zrozumieć w całości. Z jednej strony piękne opowieści o współistnieniu i bogactwie różnych narodowości, kultur i religii. O przyjaźniach między Polakami, Ukraińcami i Żydami. Z drugiej – wspominania trudne, związane z doświadczeniami wojny, które bolały jeszcze długo po jej zakończeniu. 

Ludobójstwa, pogromy. W licznych nagłych „przeprowadzkach” – wręcz ucieczkach z jednego miejsca na drugie – o których wspominała babcia, dopiero teraz potrafię zobaczyć oddźwięk masowych czystek etnicznych, zbrodni na Polakach, których dokonywano często przy współudziale miejscowej ludności ukraińskiej. Nierzadko dotychczasowi przyjaciele stawali się wrogami, walcząc przeciwko sobie. Obrona własnej ojczyzny jest zrozumiała. Ale trudno o akceptację bestialskich zachowań, wynikających wyłącznie z nacjonalistycznych pobudek. W kościele w Kisielinie, w którym oddziały Ukraińskiej Armii Powstańczej dokonały w 1943 r. mordu na 90 Polakach, moja babcia przystąpiła do pierwszej komunii. Bolesna zadra w jej pamięci wobec Ukraińców pozostała na zawsze. Trudno oceniać to komuś, kto sam takiej tragedii nie doświadczył.


Ruiny kościoła w Kisielinie, gdzie w 1943 r. doszło do zbrodni na ludności polskiej z rąk UPA.
Pod koniec lat 30. moja babcia przystąpiła tu do pierwszej komunii świętej.
Internet: http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Kisielinie.

Losy wojenne moich przodków na Wołyniu, podobnie jak wielu innych rodzin, do łatwych nie należały. Zarówno brat babci, jak i ojciec  o czym dowidziałem się z odnalezionego życiorysu  walczyli w oddziałach partyzanckich. Systematycznie przeprowadzano rewizje w ich mieszkaniu. W marcu 1944 r. pradziadek został zmobilizowany do Armii Polskiej. W 1945 r. został aresztowany za "wrogą agitację"  i skazany na 10 lat więzienia (jego historię opisywałem wcześniej). Strach o najbliższych towarzyszył mojej babci codziennie. 

Kisielin, Torczyn, Łuck, Pańska Dolina, Adamówka, Zabara. Obok – nazwiska właścicieli mieszkań, dokładne adresy. Przy niektórych osobach – krótki opis, charakterystyczna zapamiętana cecha osobowości, czasem podana narodowość. Tak zapisaną na jednej kartce historię z Wołynia zostawiła po sobie moja babcia.

Przeglądam obecnie strony internetowe na temat Wołynia. Na jednej z nich – plan Łucka z lat 30. XX w. Dzięki niemu mogę dokładnie zlokalizować mieszkanie rodziny babci: ulica Lubarta 1a, przy placu Katedralnym. Dotarłem też do szczegółowej mapy Pańskiej Doliny. Wśród zaznaczonych gospodarstw – posiadłość Dawidowiczów, u których mieszkała moja babcia wraz z rodzicami i rodzeństwem.



Łuck. Fragment planu miasta z 1937 r. 
Internet: http://www.lvivcenter.org/pl/umd/map/luck-1937.
Na ul. Lubarta 1a w czasie drugiej wojny światowej mieszkała moja babcia z mamą i siostrą.

Nigdy do końca nie zbliżymy się do przeszłej rzeczywistości. Niemniej jednak chciałbym do tych kilku relacji dołożyć swoje własną – udając się pod pozostawione przez babcię na kartce adresy i konfrontując obraz Wołynia, jaki w oparciu o dokumenty, pamiątki i wspomnienia powstał w mojej głowie, ze stanem faktycznym, dzisiaj. Na początek maja zaplanowałem wyjazd do Łucka i okolicznych miejscowości, w których mieszkali moja babcia i jej najbliżsi. Po zmianie granic i ich przyjeździe w 1945 r. do Szamotuł w Wielkopolsce nigdy już na Wołyń nie wrócili.

Genius loci – duch miejsca. Trzeba go doświadczyć, żeby lepiej zrozumieć historię.